BIOGRAFIA WINCENTEGO KWAŚNIEWSKIEGO
Wincenty Kwaśniewski, syn Wawrzyńca i Katarzyny (z domu Gibas), urodził się w Pinczynie, gmina Zblewo w dniu 19 IV 1897 roku. Pochodził z wielodzietnej rodziny chłopskiej, miał pięcioro rodzeństwa. Jego ojciec był właścicielem gospodarstwa rolnego w Pinczynie (aktualnie jest to własność państwa Wojaków).
Uczęszczał do szkoły powszechnej w Pinczynie. Do dwudziestego roku życia pracował na gospodarstwie u ojca. W 1917 roku został wcielony do armii niemieckiej, w której szeregach przebywał do zakończenia działań wojennych. Następnie ukończył roczny kurs przygotowujący do wykonywania zawodu nauczycielskiego. Pracę pedagogiczną rozpoczął l IX 1920 roku. Pracował w charakterze nauczyciela najpierw w Trzcińsku, a następnie w Starogardzie Gdańskim i w Miradowie. W 1925 roku podjął naukę na Wyższym Kursie Nauczycielskim w Toruniu, który ukończył w 1927 roku.
W tym też roku został przeniesiony do Bytoni, gdzie pełnił funkcję kierownika szkoły oraz pracował jako nauczyciel języka polskiego i historii. Tu ożenił się w dniu 3 X 1927 roku z Władysławą (z domu Łącka), z którą miał sześcioro dzieci. W 1933 roku został kierownikiem Szkoły Podstawowej w Zblewie. Uczył między innymi języka polskiego, historii, religii… Za sumienną pracę pedagogiczną został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Nie należał do żadnych organizacji politycznych.
Prywatnie, nie popierał polityki ograniczania swobód obywatelskich przez Piłsudskiego i sanację. Był też przeciwny utworzeniu obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej na Polesiu. Udzielał się społecznie, między innymi był wieloletnim prezesem Towarzystwa Śpiewaczego „Lutnia”. Po wybuchu II wojny światowej został aresztowany w dniu 10 X 1939 roku przez gestapowca Holfeldta i wraz z dwoma innymi nauczycielami ze Zblewa (Feliksem Szczepańskim i Władysławem Kuczkowskim) był wywieziony do obozu w Skórczu. Stąd po ośmiu dniach przewieziono go do więzienia w Starogardzie.
Tu wraz z innymi więźniami został bestialsko skatowany. Gestapowcy deptali po więźniach buciorami, bili ich kolbami od karabinów, walili pałkami po głowach i plecach, chłostali biczami. 20 X 1939 roku po południu przeżył gehennę wywózki na rozstrzelanie do Lasu Szpęgawskiego. Już w lesie jego samochód zahaczył na zakręcie o wysepkę i się wkopał jednym kołem. Gdy już mieli iść pieszo na miejsce kaźni, z lasu nadjechał inny samochód i pułkownik Oberst – Wehrmachtu rozkazał wracać do Starogardu, bo zrobiło się zbyt późno na egzekucję, (przebieg wypadków odtworzony na podstawie pisemnej relacji W. Kwaśniewskiego). I tak przypadek sprawił, że uniknął losu innych nauczycieli rozstrzelanych i pogrzebanych w zbiorowych mogiłach w Lesie Szpęgawskim.
Po latach będzie uczestniczył w uroczystości odsłonięcia Tablicy Pomordowanych Nauczycieli ze Zblewa: śp. Feliksa Szczepańskiego i śp. Władysława Kuczkowskiego. Uroczystość ta odbyła się przed zblewską szkołą w dniu 5 marca 1961 roku. Aktualnie tablica ta wisi przy wejściu głównym do budynku Publicznej Szkoły Podstawowej w Zblewie.
Po powrocie do więzienia w Starogardzie został skierowany do prac przy pogłębianiu stawu w parku miejskim. Była to katorżnicza praca trwająca przez październik i listopad. Aż któregoś grudniowego ranka został zwolniony z więzienia i mógł swobodnie wrócić do domu. Tymczasem jego rodzina została wypędzona z mieszkania i pozbawiona środków do życia. Matka, tułając się z pięciorgiem małych dzieci, znajdowała schronienie w Paździe koło Osowa Leśnego, w domu rodziców męża i na tzw. Okaczu w Cisie. Nawet chłopcy musieli pracować na życie, bo mieli straszną biedę. Żona. z trwogi odchodząc od zmysłów, żarliwie modliła się o ocalenie męża. I wymodliła, że wrócił do domu. A na wiosnę 1940 roku zmarł 8-letni syn Eugeniusz. Pan Kwaśniewski, po szczęśliwym powrocie na łono rodziny, na początku 1940 roku został zatrudniony w Firmie Beorsch przy budowie betonowej szosy biegnącej przez Zblewo. Pod koniec 1941 roku filia tej firmy została przeniesiona w okolice Taurogów na Litwie i znów nastał czas rozłąki z rodziną. W tym czasie przyszła na świat ostatnia córka – Maria. Po roku trafił do Bazy Firmy Beorsch w Gdyni. Kiedy nastał okres nasilających się presji zmuszających Polaków z Pomorza do podpisywania III listy „Eingedeutsch”, kategorycznie odmówił jej podpisania i wstąpienia do Volksturmu. Tym samym ściągnął na siebie wyrok. Represje dotknąć mogły również jego rodzinę.
Okazał się prawdziwym Polakiem i niezłomnym patriotą- który, w skrajnej sytuacji zagrożenia nie zaparł się swojej polskości. I znów ocalał. Dzięki wstawiennictwu kierownika Bazy niemieckiego antyfaszysty, człowieka prawego i życzliwego, został przeniesiony na wyspę Borkum leżącą w archipelagu Wysp Fryzyjskich na Morzu Północnym. Pracował tam przy budowie bunkrów na wydmach. I tam też doczekał się końca wojny. Po wyzwoleniu trafił do miasta Wilhelmshafen (zwanego Maczkowem) nad rzeką Ems, gdzie podjął pracę jako nauczyciel młodzieży polskiej z rodzin wywiezionych na przymusowe roboty do Niemiec. Do kraju wrócił 10 maja 1946 roku. Najpierw podjął pracę w Szkole Rolniczej w Bietowie, gmina Lubichowo. Następnie w 1947 roku powrócił do Zblewa, gdzie przywrócono mu dawną posadę i funkcję kierownika szkoły. Mieszkał w tzw. „małej szkole”, tj. w budynku przy ulicy Głównej, gdzie jedna sala była przystosowana do prowadzenia lekcji (w budynku głównym szkoły panowała nadzwyczajna ciasnota). W latach Polski Ludowej – jak oświadczył jego syn Bogusław – doznawał wielu szykan ze strony władz, ponieważ był hardy i nieugięty w sprawach wiary i polskości. Pomijano go w awansach i nagrodach. Zawsze jednak wśród władz oświatowych znaleźli się ludzie życzliwi, którzy w trudnych chwilach wspierali go (m.in. Edmund Falkowski). Jego lekcje przesiąknięte były duchem patriotyzmu. Niemal każdą lekcję rozpoczynał od wspólnego zaśpiewania „Hymnu do miłości ojczyzny” Ignacego Krasickiego. Oto te słowa: „Byle cię można wspomóc byle wspierać. Nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać„.
Jakże pięknie sytuację tę ilustrują przykłady z jego życia. Z powodu dramatycznych przejść z okresu wojny starał się zaszczepić uczniom ducha nienawiści do okupanta hitlerowskiego. Szczerze i śmiało dawał świadectwo swym przekonaniom. Dzień rozpoczynał od uczestnictwa we mszy świętej. Nierzadko, gdy brakowało ministrantów sam służył do mszy. Często przystępował do komunii świętej. Ta żarliwość uczuć religijnych w czasach programowej ateizacji budziła wśród społeczności zblewskiej podziw i zasłużony szacunek.
W 1962 roku przeszedł na emeryturę. Zamieszkał w Cisie „na Okaczu”. Zżył się głęboko z tym miejscem. W otoczeniu nieskażonej natury, wśród pól i lasów znajdował ukojenie. Jeszcze jakiś czas pracował w kilku szkołach, m.in. w Zblewie… i na koniec w Przejazdowie. Jednak zmuszony był przeprowadzić się do Gdańska i zamieszkał w Nauczycielskiej Spółdzielni Mieszkaniowej w Brzeźnie. Zmarł w Gdańsku dnia 19 lutego 1975 roku w wieku 78 lat po zabiegu w klinice. Pochowany został na Cmentarzu Parafialnym w Zblewie w dniu 22 lutego 1975 roku.
Był to człowiek obdarzony niezwykłą dobrocią i ciepłem. Przez całe życie świecił osobistym przykładem w wypełnianiu swoich obowiązków. Zaskarbił wiec sobie wśród kadry nauczycielskiej szacunek i respekt. Cieszył się też nieposzlakowaną opinią społeczną. Kochał dzieci. A zaś dziatwa szkolna darzyła go szczerą miłością, której echo pobrzmiewa aż do naszych czasów. Za pracę pedagogiczną został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
W roku szkolny 2004/2005 Rada Pedagogiczna podjęła decyzję o nadaniu imienia naszej placówce. W dniu 15 kwietnia 2005 roku uchwałą Rady Pedagogicznej Wincenty Kwaśniewski został jednogłośnie wybrany na patrona Publicznej Szkoły Podstawowej i Publicznego Gimnazjum w Zblewie. Wręczenie sztandaru i nadanie szkole imienia Wincentego Kwaśniewskiego odbyło się podczas uroczystej sesji Rady Gminy w dniu 11 czerwca 2005 roku w ramach obchodów 700-lecia Zblewa.
opr. Zbigniew Bruski
Do przedstawionej powyżej biografii patrona szkoły w Zblewie pana Wincentego Kwaśniewskiego dołączone zostały osobiste wspomnienia naszego mecenasa. Są to zapiski, które spisał on na początku II wojny światowej, a odnalezione i udostępnione czytelnikom zostały w 1945 roku.
Wspomnienia spisane przez Wincentego Kwaśniewskiego ze Zblewa w 1939 roku, zakopane w metalowej skrzynce, odkopane zostały w 1945 roku.
Patron zblewskiej szkoły.
Okoliczności aresztowania nauczycieli ze Zblewa
Po wybuchu wojny w 1939 roku mieszkałem w szkole w Zblewie. 10 października 1939 roku przed południem przybył woźny urzędu gminnego w Zblewie z nakazem, aby wszyscy nauczyciele stawili się w urzędzie gminnym do pomocy w pracy. Ponieważ dnia poprzedniego przybył do mnie niemiecki kierownik szkoły z nakazem, by dnia następnego w porze obiadowej zdać mu szkołę, bezpośrednio po obiedzie udałem się do szkoły. Po chwili przyszedł niemiecki nauczyciel, któremu powiedziałem, że otrzymałem polecenie udania się do urzędu gminnego. Wówczas odpowiedział mi pośpiesznie: „Proszę więc iść do urzędu, a szkołę zda Pan w innym czasie”. Wobec takiego obrotu sprawy zawróciłem i poszedłem do urzędu gminnego.
Tam byli już nauczyciele Polacy – kol. kol. Chmielewska, Kuczkowski i Szczepański oraz Niemiec ob. Ombeck, który pozostał w Zblewie po pierwszej wojnie światowej, ożenił się z Polką, panią Kuszyńską. Założyli potem sklep tekstylny i dorobili się znacznego majątku. Chociaż Ombeck był mi dobrze znany, zachowywał się w stosunku do mnie z pewną rezerwą. Otrzymaliśmy od niego jakieś formularze, już wypełnione i kazano nam przepisywać je na nowe druki. Kiedy zapadł wieczór, zapalono światła i do pokoju, w którym pracowaliśmy wszedł gestapowiec z karabinem na ramieniu oraz aptekarz Holfeldt, też Niemiec, który podobnie jak Ombeck pozostał po pierwszej wojnie światowej w Zblewie. Jako aptekarz miał on ułatwioną penetrację wśród miejscowej ludności i – jak się później okazało prowadził wywiad na rzecz Niemiec oraz ustalił list Polaków, których należało zlikwidować. Umiał się dobrze maskować i dopiero po wkroczeniu Niemców, pokazał się kim był w rzeczywistości.
Holfeldt, po wejściu z gestapowcem do pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, przeszył nauczycieli takim wzrokiem, że ścierpła nam skóra. Od razu zorientowaliśmy się, e nasz los jest przesądzony. Kiedy Holfeldt przeszedł do innego pokoju, wstał gestapowiec i powiedział: „Kto jest nauczycielem – wstać”! Ombeck wyszedł, a w pokoju zostaliśmy my, kol. kol. Chmielewska, Szczepański, Kuczkowski i ja. Gestapowiec spojrzał na Chmielewską, chwilę się zawahał, pozostawił nas w pozycji stojącej i poszedł do Holfelda po informację. Natychmiast powrócił i powiedział: „Ta pani może odejść”.
Po wyjściu kol. Chmielewskiej, gestapowiec zdjął karabin z pleców, lufę skierował w naszą stronę, otworzył drzwi i powiedział: „Iść przede mną”. Kiedy weszliśmy w podwórze, wskazał na stojący przy posterunku policji autobus i kazał nam do niego wsiadać. Na dworze zapadł ciemny, mglisty wieczór październikowy. Po dość długim oczekiwaniu wszedł do autobusu komendant posterunku policji ze Zblewa, Peters i rozkazał ruszyć. Nie wiedzieliśmy dokąd. W pewnym momencie kol. Kuczkowski ze Zblewa siedzący obok mnie powiedział: „Oni nas chyba zastrzelą”. Wydawało mi się to tak nieprawdopodobne, że odpowiedziałem mu : „To chyba niemożliwe, przecież nic złego nie zrobiliśmy”. A jednak…
Skierowano nas szosą do Borzechowa, a stąd do Radziejewa. Tu autobus stanął na szosie, a jeden lub dwóch gestapowców poszło do wsi. Po dość długim oczekiwaniu, wrócili i przyprowadzili pana Małkiewicza – nauczyciela z Radziejewa. Kiedy na niego spojrzałem, łzy współczucia cisnęły mi się do oczu. Kolego Małkiewicz tak był zmaltretowany, że nie mógł utrzymać się na nogach. Głowę miał zabandażowaną, a z ust wydobywała się krew. Z Radziejewa pojechano z nami do Lubichowa. Tu przyprowadzono do autobusu nauczycieli z tej gminy i razem zawieziono nas do obozu w Skórczu, dokąd zajechaliśmy po północy. Po przekazaniu nas strażnikom zostaliśmy zamknięci przez nich w starym tartaku. Było nas razem przeszło sześćdziesiąt osób, toteż kolega Małkiewicz zginął mi z oczu. Byliśmy zamknięci w małym pomieszczeniu, a w ciągu dnia dzielono nas na grupy i pod strażą wykonywaliśmy różne prace porządkowe na terenie miasta.
Przeżycia okupacyjne Wincentego Kwaśniewskiego
Na początku października 1939 roku, po wkroczeniu Niemiec do Zblewa, zostałem wraz z dwoma nauczycielami ze Zblewa i wieloma innymi nauczycielami z powiatu starogardzkiego aresztowany i osadzony w obozie w Skórczu. Po ośmiu dniach przewieziono nas do więzienia w Starogardzie. Pierwszą grupę przewieziono około godziny dwunastej, a następną po jakichś dwóch godzinach. Ostatnią grupę, w której ja się znajdowałem, przywieziono około godziny szesnastej.
Po ustawieniu nas w korytarzu więziennym, przyszli gestapowcy. Ich zachowanie wskazywało na to, że byli pijani. Ustawili nas po obu stronach korytarza, sami zaś chodzili środkiem tego korytarza i lżyli nas: „ Wy przeklęci Polacy, wy podżegacze, wy mordercy”. Potem kazali nam padać na posadzkę korytarza, a oni deptali po nas butami, bili kolbami i szpicrutami. Następnie postawili nas twarzami do ściany z rękami trzymanymi na karku. Tak musieliśmy stać ponad dwie godziny. Byliśmy okropnie zmęczeni i głodni, gdyż ostatni posiłek zjedliśmy około siódmej rano. Nie dano nam też jeść ani pić do godziny południowej następnego dnia, kiedy rozpoczęła się wywózka do Lasu Szpęgawskiego.
Późnym wieczorem przyszli inni oprawcy. Zepchnęli nas na koniec korytarza, zrobili szpaler, a dozorcom kazali otworzyć więzienne cele. Nam rozkazano iść środkiem tego szpaleru pojedynczo do cel, gestapowcy zaś bili przechodzących pałkami i biczami po głowach i plecach. W celach musieliśmy leżeć cicho na podłodze przez całą noc. Na korytarzu słychać było stąpanie dozorcy, który co chwilę zaglądał do celi przez judasza.
Rano około godziny szóstej w celach na pierwszym piętrze rozpoczął się ruch, sprzątanie, apel i śniadanie. Do nas nikt nie zajrzał. Dopiero koło południa wyrzucono nas z cel i ustawiono na korytarzu pod ścianą. Wtedy przybiegło kilku gestapowców i przeszukali kieszenie. U starego sześćdziesięcioletniego nauczyciela Krauzego jakiś młodzik znalazł w kieszonce kamizelki mały grzebień, skrzyczał go i uderzył w twarz. Inny gestapowiec zauważył u młodego nauczyciela Szczepańskiego w kieszeni marynarki skórzane rękawiczki. Zabrał je, a ponieważ były już mocno zużyte, oddał je i powiedział: „Te daruję ci na pogrzeb”. Następnie jakiś gestapowiec przeszedł przed szeregiem i oglądał nasze ręce, a zobaczywszy, że ślubne obrączki powiedział: „Mamy teraz na apel Goeringa zbiórkę złota – oddajcie obrączki”. Po zabraniu ich zamknięto nas ponownie w celi. Po południu rozległy się kroki na korytarzu. Słychać było krzyki na dozorcę, aby otwierał cele. Kazano nam wyjść na korytarz, ustawiono nas w rzędzie, twarzą do ściany z rękami na karku. Następnie od końca korytarza odliczono 20 lub 22 nazwiska nauczycieli i wyprowadzono ich za drzwi. Za jakieś pół godziny lub później przyszli znowu gestapowcy, odliczyli następnych dwudziestu nauczycieli i wyprowadzili ich . W tej grupie znajdowałem się także ja. Wyprowadzili nas na podwórze więzienne. Tam stał samochód, otworzono tylne, kazano nam wejść, uklęknąć i założyć ręce na kark. Po obu stronach autobusu siedzieli gestapowcy z karabinami w rękach.
Ruszyliśmy przez miasto. Przez zamalowane szyby widać było palące się tu i ówdzie światła w domach. Za miastem skręciliśmy w lewo do lasu. Wtedy jeden z gestapowców powiedział: „Jedziemy teraz do Berlina, Polacy przecież chcieli wyjechać do Berlina”. W lesie na zakręcie samochód wjechał jednym kołem na wysepkę i tam zarył. Wtedy gestapowcy kazali nam wysiąść, ustawili w rzędzie i chcieli prowadzić nas dalej pieszo, ale z lasu nadjechał inny samochód pełen hałaśliwie zachowujących się gestapowców. Dowódca zawołał do naszych konwojentów: „Dziś już za późno, z powrotem do więzienia – za parę dni”.
Wtedy zawrócono nas. Musieliśmy wypchnąć autobus z lasu, wsadzono nas do niego i zawieziono z powrotem do więzienia. Ostatnią noc spędziliśmy w celach po dwóch. Byliśmy tak wyczerpani, że ledwie trzymaliśmy się na nogach. Po chwili przyszedł gestapowiec i zapędził nas do celi nr 147 na pierwszym piętrze. Przyniesiono nam kawę i chleb. Do naszej celi przyprowadzono jeszcze dwóch kolegów, tak że było nas czterech, kol. kol. Trzebiatowski, Kościk, Banach i ja. Noc przeszła spokojnie, podobnie jak kilka następnych.
Kiedy zeszły z naszych ciał sińce i obrzęki, wyprowadzano nas każdego ranka z łopatami i kilofami do parku miejskiego, gdzie razem z innymi więźniami pogłębialiśmy staw. Lejące się błoto musieliśmy łopatami nakładać do taczek i biegiem przewozić na wskazane miejsce. Pilnowało nas stale kilku gestapowców z karabinami. Każda grupa musiała trzymać się osobno, nie mogła się ze sobą porozumiewać. W porze obiadowej prowadzono nas na jedną godzinę do więzienia. Otrzymaliśmy na obiad krupnik, kraszony cebulą. Rano i wieczorem dawano nam czarny chleb i kawę zbożową.
Po skończeniu pracy w parku musieliśmy w stawie myć łopaty i inne narzędzia oraz obuwie i odzież. Na noc prowadzono nas do więzienia. Tak minął październik i listopad. Na początku grudnia rozpoczęto pojedynczo zwalniać poszczególnych nauczycieli. Pewnego grudniowego ranka do kancelarii więziennej wezwano również mnie. Jakiś Niemiec ubrany po cywilnemu powiedział mi dość sympatycznym głosem: „Będziecie dziś zwolnieni, pamiętajcie jednak, że jeżeli choć słówko powiecie o tym, coście przeżyli, to wrócicie tu i wtedy już stąd nie wyjdziecie”.
Po zwolnieniu z więzienia przydzielono mnie do pracy przy budowie dróg. Pracowałem przy budowie szosy Berlin – Królewiec. Później wywieziono nas na Litwę, gdzie również naprawialiśmy drogi. W 1921 roku wywieziono mnie razem z innymi na wyspę Borkum na Morzu Północnym, gdzie na wydmach budowaliśmy bunkry.
Gestapowcy nie poprzestali na tym, że zabierali rodzinom ojców i żywicieli. Prześladowali także ich rodziny. W kilka dni po moim aresztowaniu, gestapowiec wyrzucił z domu żonę z pięciorgiem dzieci w wieku 2 – 10 lat. Musieli wszystko zostawić, nawet odzież. Niemcy zajęli całe mieszkanie, a żona z dziećmi marzła i głodowała. Żona na skutek ciężkich przeżyć okupacyjnych utraciła zdrowie. Po dłuższej tułaczce znaleźli czasowe schronienie w starej chacie na strychu. Były tam ściany z desek, bez tynku, a ponieważ w 1939 roku była surowa zima, więc dzieciaki odmroziły ręce i nogi. Ośmioletni synek Eugeniusz zmarł na początku lutego 1940 roku, a rany na nóżkach zabliźniły mu się dopiero w trumience.
Mojego brata Stefana zabili Niemcy za przynależność do Gryfa Pomorskiego. Brat żony zamordowany został w Oświęcimiu. Okropne były lata okupacji hitlerowskiej dla wszystkich podbitych narodów. Dla Polaków szczególnie, gdyż hitlerowcy wylewali swój przepojony nienawiścią gniew. Toteż niewypowiedziana wprost radość i wdzięczność ogarnęła serca Polaków, gdy wreszcie po przeszło pięciu latach koszmarnej okupacji zaświeciło znów nad światem słońce wolności. Tę niezapomnianą, podniosłą chwilę, której nie da się słowami opisać przeżyłem w gronie współtowarzyszy niedoli Polaków, Rosjan, Holendrów i Czechów na wyspie Borkum. Po kilku dniach od chwili przejęcia wyspy przez Anglików, zawieziono nas do Maczkowa, tak bowiem nazwano miasteczko niemieckie nad rzeką Ems. W mieście tym zakwaterowano kilkaset rodzin polskich wywiezionych na przymusowe roboty do Niemiec. Dla dzieci i młodzieży polskiej zorganizowano tam polskie szkoły. Brakowało polskich nauczycieli, więc zacząłem w dniu 28 maja 1945 roku pracować w polskiej szkole w Maczkowie. Gdy tylko otrzymałem wiadomość od rodziny, zwolniłem się z pracy w Maczkowie i 10 kwietnia 1946 roku stanąłem w wolej Ojczyźnie. Żona i dzieci żyły, zabrakło jednak syna Eugeniusza, który od pięciu lat spoczywał w mogile.
Po krótkim odpoczynku wróciłem do szkoły, do młodzieży, do pracy nauczycielskiej, która dawała mi dużo zadowolenia i wiele radości. Szkoda tylko, że okres pracy w życiu tak szybko przemija.
Teksty ponownie złożył i opracował Wojciech Birna, na podst. książki Jana Lipińskiego: „Los jest przestrogą – nie legendą”…